Spis treści

Zanim zjawiłam się w waszym rodzinnym mieście myślałam, że okaże się ono wyludnionym miejscem otoczonym przez nagie szczyty. Teraz, gdy już tam byłam, wiem, że przepełnia je zapach kwiatów. Zanim was poznałam, myślałam, że wiedziecie prymitywne życie, teraz, gdy już się znamy, wiem, że jesteście szlachetnym narodem.

 To słowa piosenki o narodzie tybetańskim autorstwa Zhu Rui, pisarki chińskiego pochodzenia, zasłyszane w jednym z tybetańskich domów. Wyrażają dokładnie to, co autorka myśli o Tybecie.

Wychowana w Chinach kontynentalnych Zhu przeszła znaczną przemianę – od wiary w wypaczony obraz Tybetu, po miłość, jaką dziś darzy ona ten lud i jego kulturę. Mieszkająca dziś w Kanadzie nie może jakoś pozbyć się obrazu Tybetu, który na stałe zagościł jej w myśli. Stał się częścią jej życia, jak bicie serca czy oddech. Odkrycie tego, jakże odległego i tajemniczego kraju wyznacza punkt zwrotny w jej życiu, stało się również kamieniem milowym w jej twórczości.

Ponieważ Tybet znajduje się obecnie w centrum zainteresowania aktorów areny międzynarodowej, The Epoch Times postanowił przeprowadzić wywiad z mieszkającą w Kanadzie Zhu Rui, zapytać ją jak widzi dziś Tybet, jego kulturę i mieszkańców. Udzielając nam odpowiedzi jej jakże wrażliwa, artystyczna dusza zabrała nas w podróż po tym przepięknym, choć ośnieżonym płaskowyżu.

MOJA PIERWSZA PODRÓŻ DO TYBETU: KONFLIKT CHIŃSKO-TYBETAŃSKI

Zhu Rui: Gdy byłam mała wielokrotnie brałam udział w spotkaniach, podczas których przypominano nam, jak gorzka i ciężka była przeszłość oraz jak wspaniała i słodka jest nasza teraźniejszość. Wtedy myślałam, że Tybet był nie tylko nierozwiniętym, ale wręcz barbarzyńskim krajem, którego należało się bać. Później jednak zmieniłam zdanie.

Tybet stał się krajem cywilizowanym, czystym i malowniczym. Nie mogę dziś powiedzieć, co było przyczyną tak diametralnej przemiany, nie sięgam już tak daleko pamięcią. Podobnie jak większość Chińczyków przeszłam propagandowe pranie mózgu. Kiedykolwiek mówiono o Tybecie, zawsze w negatywach, tak też to przyjmowałam. W latach 80-tych rząd chiński nie wypowiadał się na wiele drażliwych tematów, między innymi na temat Tybetu, wydawano jednak wiele książek o nim, opisywano go z wielu punktów widzenia. Kiedyś natrafiłam na książkę zagranicznego autora i tak zainteresowałam się tym regionem.

Pierwszy raz wybrałam się w podróż do Tybetu w 1997 roku. Jadąc na Wyspę Ptaków w prowincji Qinghai zobaczyłam pierwszy tybetański namiot, więc poprosiłam naszego kierowcę, żeby się zatrzymał. Gdy zbliżyliśmy się do namiotu, zamieszkujący go Tybetańczycy, kobieta, jej mąż i dwójka dzieci, wyszli, by nas powitać. Z radością nas uściskali i poczęstowali tym, co mieli najlepszego: herbatą z masłem, do siedzenia dostaliśmy jedyną tym domu poduszkę.

Przed wyjściem zostawiłam gospodyni 10 yuanów (ok. 1, 4 USD), inna podróżująca z nami Chinka zapytała Tybetankę: “ Inni ludzie stosują kontrolę urodzin, jak to się stało, że macie dwójkę dzieci?”

Gdy wróciliśmy do naszego vanu ktoś skomentował: “Tybetańczycy są na prawdę biedni!” Ktoś inny powiedział „Jak to? Czyż to nie piękne? Oni wszyscy są wolni!” Gdy tak przysłuchiwałam się ich rozmowie i wspominałam tę Tybetankę, która poczęstowała nas wszystkim, co miała najlepsze nie oczekując niczego w zamian, poczułam ucisk w sercu.

Gdy dojechaliśmy do opustoszałej części kraju podążając drogą z Qinghai do Tybetu, zauważyliśmy idącą przy drodze parę Tybetańczyków, męża i żonę, która niosła na rękach niemowlę. Machali do nas, dając znaki byśmy ich zabrali. Zapytałam naszego kierowcę, czy ich podwieziemy, jednak ten, udając, że mnie nie słyszy, tylko dodał gazu. „Czemy się pan nie zatrzymał?” – zapytałam. „ I tak nie starczyłoby dla nich miejsca” odpowiedział. „Ale przecież to nie prawda, mamy jeszcze 6 a nawet 7 wolnych miejsc. Na tym pustkowiu są opuszczeni, jeżeli im nie pomożemy nie wiadomo, kiedy zjawi się kolejny samochód. Czemy ich nie zabierzemy?” „ Jesteś taka naiwna, przecież wszyscy wiedzą, że Tybetańczycy są brudni. Jakbyśmy ich zabrali, podusilibyśmy się od ich smrodu.”

Wiedziałam, że nie uda mi się go nakłonić, by zmienił zdanie, więc dałam za wygraną. Spojrzałam jeszcze raz przez szybę na machającą parę, ich uniesione ręce zamarły w bezruchu. Gdy dojechaliśmy do Tybetu okazało się, że wszystko jest zupełnie inne: język, ubrania, budynki, miejsca kultu, spodobało mi się to. Spacerowałam wzdłuż ulicy Barkhor, najczęściej uczęszczanej ulicy targowej w Lhasie, i byłam jak zahipnotyzowana. Gliniane słoje, flagi, piaskowe, wielobarwne obrazki thang-ga, turkusowe naszyjniki, stroje, to wszystko mnie zachwycało. Gdy weszłam do buddyjskiej świątyni aż westchnęłam z podziwu na widok tak pięknej architektury. Ludzie w świątyni byli wyciszeni, otaczała mnie atmosfera spokoju.

MOJA DRUGA PODRÓŻ DO TYBETU PROSTOTA I OTWARTOŚĆ

Gdy po raz drugi odwiedziłam Tybet, mieszkałam u tybetańskiej rodziny, chciałam zobaczyć jak żyją, poznać ich codzienne zwyczaje. Gospodyni bez ustanku recytowała mantry.

Pojechałam do Lhamo Lhatso, Boskiego Jeziora. Znaczenie tego świętego jeziora jest głęboko zakorzenione w sercach Tybetańczyków. To tu przychodzą mnisi tybetańscy by zasięgnąć rady przy poszukiwaniu kolejnych wcieleń Dalajlamów i Panczenlamów. Podróż nie była łatwa, nie prowadzi tam żadna ubita droga, więc jedzie się długo. Gdy wracałam, we włosach miałam pełno wesz, byłam cała ubłocona.

Moja gospodyni po cichu uprała wszystkie moje ubrudzone podczas podróży rzeczy. Było mi wstyd: „Przecież jestem młoda, sama mogłam uprać swoje ubrania. Czemu to za mnie zrobiłaś?” spytałam. „Właśnie wróciłaś z pielgrzymki, więc gdy robię coś dla ciebie, robię coś dobrego. Zbieram dobrą karmę.” „ Ale to nie była pielgrzymka” protestowałam „ jestem przecież Chinką, jestem niewierząca. Pojechałam tam, bo chciałam poznać moje przeszłe i przyszłe wcielenia”. „To bez różnicy skoro i tak tam pojechałaś” odpowiedziała.

Później przeniosłam się do domostwa innego rolnika, u którego nie było ani prądu, ani bieżącej wody. Zarabiali na życie przędzeniem wełnianych kocy. Tuż przed wyjazdem oznajmiłam: „wyjeżdżam”. Myśleli, że zostanę dłużej, więc przynieśli wszystko, co wydało im się stosowne, np. ziemniaki prosząc, bym zabrała to ze sobą. Odmówiłam, więc nalegali, bym wzięła choć jeden z kocy, które zrobili. Widziałam, że mój wyjazd naprawdę ich zasmucił, więc powiedziałam, że wrócę, gdy przyjdzie czas zbiorów. Gdy to usłyszeli, ich twarze rozjaśniły się momentalnie, zaczęli liczyć ile jeszcze dni zostało to tego czasu.

Ich życie duchowe skupia się na dawaniu, dziękczynieniu i otwartości. To typowi Tybetańczycy.